08-09-2006
zmień rozmiar tekstu
A+ A-
W latach 70-tych jego twórczość była krytykowana jako przygnębiająca, mówiono, że płyty artysty powinny być sprzedawane z żyletkami, bo to dobra muzyka do podcinania sobie żył. Sam Cohen od młodości chorował na depresję i chcąc sobie jakoś z nią poradzić, wciąż gdzieś biegł, w coś się angażował, często się zakochiwał, a przede wszystkim – pisał. Burzliwe życie uczuciowe, powracające chandry, wzloty i upadki składają się na fascynującą biografię jednej z najważniejszych postaci pop-kultury.
Rzadko zdarza się w świecie showbiznesu, ze artysta najpierw zdobywa uznanie jako poeta i powieściopisarz, a potem dopiero jako piosenkarz. Tak było jednak z Leonardem Cohenem. W muzyce stworzył własny, rozpoznawalny od pierwszych dźwięków styl. Atutem kojącego i intymnego głosu Cohena jest jego barwa, ale decydującą rolę w utworach Kanadyjczyka odgrywają słowa.
Deszczowy wieczór, pusta kawiarnia, niedopita filiżanka kawy, blask świecy – takie obrazy może przywoływać na myśl muzyka Leonarda Cohena. Jest ona mieszanką rytmów śródziemnomorskich, ballad folkowych, country-and-western, bluesa, jazzu i gospel, którym nieodmiennie towarzyszy mroczny ton.
Ukształtowało się w nich dzisiejsze oblicze poetyckie Cohena, piewcy ludzkiej samotności i wyobcowania ze świata. Jego bohater jest kimś, kto przeszedł już przez swoją smugę cienia: jak samotna Nancy, bohaterka jednej z najpiękniejszych ballad pieśniarza, która „nosiła zielone pończochy i spała ze wszystkimi”, jak bohater „Famous Blue Raincoat”, piszący o czwartej nad ranem w grudniową noc list do człowieka, z którym niegdyś zdradziła go żona. Jak bezimienni bohaterowie wielu innych piosenek, którym „coś rozpadło się w życiu i którzy decydują się żyć dalej z garbem klęski – ci niekochani i ci, którzy już nie potrafią kochać” – pisał Piotr Bratkowski w magazynie „Radar”.